Poniżej prezentujemy wiersze z podium oraz wyróżnienia w kategorii ogólnopolskiej naszej I Wolbromskiej Jesieni Poetyckiej pod hasłem „małe ojczyzny i wielkie miłości”.
miejsce pierwsze
Ewa Nowakowska, godło „KOLORYT”
Jedlińsk
„Ptaki przelotne”
Odlatują nam dzieci
do cieplejszych krajów
a horyzont
marzenia skrzydlate rozpina
zostawiają tęsknotę
jak matkę przetrwania
i nie wolno
i trzeba je tutaj zatrzymać
odpływają rodzice
statkami po brzegi
gasząc światła kolejne
na mozaice bloków
albo łodzią samotną
przez piany autostrad
i szukając przystani nie pragną już portów
mamy dzisiaj
facebooki na czacie czuwania
nie brak nam
telefonów last minute biletów
lecz nie ma
świątecznego dwóch dłoni spotkania
brakuje spojrzeń w oczy
i nocnych powrotów
i jeszcze pary butów rzuconych w przedpokój
domy dzieci
dorosłych już pierwszą komunią
i mieszkania rodziców
z dyskontem w spojrzeniu
rozmawiają w podwórzach
z grzybami na ścianach
że wyjechał za chlebem a został kamieniem
patrzą
światy odległe na ptaki przelotne
jak zbierają okruchy
by zdążyć przed mrozem
i szukając miłości
zostają samotne
wiją gniazda przenośne
wśród drzew tymczasowych
„Odwiedziny u matki”
Pojechałeś do matki
ale tam cię już nie ma
nie dla ciebie się stroszy
kępa krzaków przy drodze
Chciałeś jabłoń przywitać
ale cię nie poznała
nie rozumiesz już mowy
obcej wrony na płocie
Dobra łąka za domem
ślady stóp zapomniała
najeżyły ją osty
obroniły pokrzywy
Staw zatrzasnął powiekę
już nie patrzy ci w oczy
nie chce błyszczeć fałszywie
przebaczeniem na niby
Ale jest takie miejsce
w krajobrazie kochanym
które drogi splątane
pozostawia przeszłości
Zbłąkanego pielgrzyma
zawsze wita tak samo
światłem oczu wyblakłych
serce pełne miłości
„Korzenie”
Wrastamy w ziemię korzeniami dni
przeżytych razem, mijanych osobno
pod chmurnym niebem, słońcem dobrych chwil
i każdą zimą coraz bardziej chłodną
Patrzymy w błękit, w nieprzebytą dal
za kluczem gęsi, za lotem bocianów
aleją w parku odmierzamy świat
bo tu, w Piastowie życie nam pisane
Na dwa rozplata warkocz rzeka srebrna
na lustra stawów, na skrzydła łabędzie
szeptem szuwarów kołysze pisklęta
Czy to możliwe że gdzieś lepiej będzie?
Dobrze wyjechać, zwiedzić strony sławne
– inne powietrza, ludzie z innej gliny –
ale powrócić, powrócić na pewno
do drzew, do rzeki i swojej rodziny.
Gdy się wysnuje życia długa wstęga,
a białodrzewy obłaskawią cienie,
jak wypalone starych dębów serca
tu zostawimy po sobie wspomnienie…
miejsce drugie
Ela Galoch, godło „DUBLET”
Turek
„Wiejskie drogi”
W spojrzeniu spracowanego stryja i babki Marianny
odnajduję poorane ślady świętości. Przedwieczorny wiatr nanosi na twarze
plamki ostrych barw: purpurowe piętno zostawiają zachody w tej polichromii polnych ikon, mimo że usta kobiety przestają być malinowe, cierpną jak owoce tarniny. Rozgryzając je, wraca w przeszłość pomimo palących pokrzyw i cierni wśród bosych stóp. Ten świat nie krzyczy, mimo że jest nieoswojony i szorstki niczym sierść źrebaka, kopiącego ocynkowane wiadro z mlekiem.
Wakacje przy wiejskim trakcie przypominają labirynt, z którego nie powinno się znaleźć wyjścia. Zapach rozgrzanych pasiek i wilgotnych liści jest jak stuletni dom. Ale na początku był kolor, więc trzeba
– tak po prostu – patrzeć. Patrzeć i wsysać w siebie odcienie dojrzewających węgierek, włoskich orzechów i nawłoci. Do przesycenia gruszanych ogrodów, na zapas wśród marchwi i kopru, aż do utraty tchu w dziewannach, żeby nigdy więcej nie wybierać łatwych ucieczek; włóczenia się między zadymionymi miastami i wśród zgrzytu tramwajów, mimo że z całych sił ściskamy „cudowny” kamień ze sklepu z egipskimi osobliwościami.
Ktoś powiedział, że dziury w wiejskich drogach można łatać dobrym słowem, deszczom w poprzek, rżyskom wzdłuż. Przyroda powinna konsekrować się przez człowieka, przez jego wnętrze i myśli.
Jednak w tłumie nie jest łatwo ją chłonąć. Gdy jesteśmy sami rozkołysane akacje czy szmery jęczmienia są bardziej podatne na wibracje letniego nieba.
„Tam gdzie mieszka wolność”
Jeszcze trochę zostanie pod blaszanym dachem letniej kuchni,
bo między palcami powietrze wciąż ciężarne od deszczu. Nie jest to łatwe, cierpliwość uwiera, by znów wyrwać się do asfaltowych węży
i samochodów gnających jak spuszczone z łańcucha psy.
Cienie lip zastygły w kałużach jak w brunatnych lustrach. Jednak jabłonie
i grusze, ociekające seledynem, nie nawołują do zwykłych wędrówek
po sklepach; barach sushi. Ich wilgoć przemieszała się z dymem
spod ceglanej wędzarni, pachnie boczkiem i jałowcową kiełbasą.
W tej swojskiej duchocie ogrodu, ojciec krzyczy o moim miejscu
na ziemi, gdzie można się na nowo uczyć patrzeć na spadający liść
aż słońce rozpłynie się za leśną kopułą przestrzeni. Wtedy idzie się
spokojnie na przełaj; przez nieskoszone łąki i rowy pełne żabich kijanek.
A gdy noc zapadnie się za siódmym pagórkiem, znów na wschodzie horyzont popęka,
bryzgając światłem piaszczyste drogi. Wtedy
trzeba obiecać, że się wróci; wpadnie na chwilę jak wiatr, myślą,
wspomnieniem, zapatrzeniem przez okno z najwyższego piętra.
„Odczuwanie”
Stary dom, pachnący kurzem, rozmawia ze mną skrzypiącą podłogą.
Poszyty gontem dach, drewniany płot z wyszczerbionym dzbanem
rozwija pamięć. Wędruję – jak zaczarowana – między starymi sukniami
i talerzami nie od pary. Pełno zakamarków: tajemnic na strychu,
pudełek z nićmi, zapachów świątecznych ozdób, starych gazet,
winylowych płyt i zdjęć. W ogrodzie woń kasztanowca, wdzierającego się
w ścieżki pokrzyw, błądzącego wśród dzikich jabłoni i malin.
Upał, cisza, leniwe cykanie świerszczy. Przy polach balsamiczny bukiet brzóz.
Wszystko zwalnia, upraszcza się, nie trzeba za niczym gonić. To jest
ta moja wolność, która daje mi siłę.
Po przebudzeniu wybiegam w pidżamie z kubkiem kawy,
boso, doświadczając porannej rosy. Potem kładę się na hamaku
i zapadam się w dal napojoną pianiem kogutów, gwizdem wilgi, krzykiem
szybującego jastrzębia, wdychając aromat skoszonej trawy,
dojrzałych brzoskwiń, wieczornego powietrza w sierpniu. Woni dymu,
wgryzającego się w nozdrza i pieczonych w ognisku ziemniaków,
z przypalonymi łupinami i parą, unoszącą się z gorących bulw.
Jesień z grzybami, wrzosem; rozkładającymi się liśćmi.
Zapach bycia bezpieczną: ciasta drożdżowego, wełnianego swetra matki
i bujanego fotela ojca. Ciała mężczyzny – zmęczonego wykopkami – tuż
po prysznicu. To wszystko sprawia, że mam gęsią skórkę.
Bo najpiękniejszy aromat to ten, kojarzący się z bliskością. Bliskość
jest wolnością przed dorosłością; światem, którego nie mogę udźwignąć.
miejsce trzecie
Beata Kołodziejczyk, godło „Nawet”
Warszawa
„Aż mnie wykrwawisz”
Mają szanować albo się bać! – krzyczał Escobar.
Ja znam grochowskie ławki, wolską wódkę z mety
i postpeerelowskie kompleksy rodziców niedorosłych
do własnych dzieci.
Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo
Pablo miał rację. Każdy ma taki kartel,
na jaki nie zasłużył.
„Znowu trzeba kupić”
Dyskonty w sąsiedztwie dziesięciopiętrowców
mają coś z małych miasteczek. W kolejce do kasy
znają się wszyscy.
Światowy Dzień Uchodźcy. Może w końcu
przestaniemy sprzątać (po) obcych,
a zaczniemy po sobie.
Właściwie niewiele różnimy się od drapieżników.
Na myśl o nowych paradygmatach, ze strachu
podobnie szczerzymy kły.
wyróżnienia
Mirosław Kowalski, godło „Kruk”
Mysłowice
„OBIERANIE JABŁKA W BARDZO MAŁEJ MIEJSCOWOŚCI”
spływają resztki nocy
po grzbietach szop i przybudówek
mgły ugrzęzły w ogródkach
najsłodsze momenty świtu
trwają tyle co obieranie jabłka
parzenie herbaty
krótkie pożegnanie
i kolejne zadziwienie
zdumiewającą miękkością kobiecych włosów
jeszcze raz
tą samą drogą do przystanku
wlecze się poranność
prawie sielanka
ale nie da się zapomnieć
jak dotkliwie uwiera pasek od torby
(na dorywczo przyjmują tylko z własnymi narzędziami)
i jednak boli że w wielobranżowym
przestali dawać na zeszyt
jedyne wyjście
zacisnąć zęby
przeczekać
dobrze że w południe
toczy się polami zamyślony dzwon
brzmi pokrzepiająco cieszy
stary dobry dzwon
i przedwieczorne powroty
doczekane wreszcie swoje własne
pięć minut świętego spokoju
z tkaninowych woali
wyłuskiwanie słodkiego ciała
jak obieranie jabłka
herbata – parzenie – kobieta – jabłko
miękkość włosów i zbyt krótki sen
mimo pozornego spokoju jest wrażenie
że wszystko kręci się nieco zbyt szybko
jakoś bardzo dorywczo
„SYN DRZEWO DOM”
nie tylko syna ale i córkę
duma nieco rozpiera
lecz zasługa jest tak naprawdę znikoma
spłodzić to właściwie nic wielkiego
ale już nosić urodzić
gdzie mi tam do ciebie
i trzeba podwinąć ogon i iść
choć podupadłe ego plącze się u nóg
drzew to posadziłem nawet kilka
swojskie dorodne sosny
rosły dobre ćwierć wieku…
w niecałą godzinę
ściął je facet który kupił działkę
żegnajcie drzewa
trzeba iść dalej przed siebie
choć korzenie zostają w ziemi
jeżeli zaś chodzi o dom …
tutaj to dopiero nie ma się czym pochwalić
stare mieszkanie wzięte z mzgk
w zamian za własnoręczny remont
i to wszystko
a tu trzeba iść dalej
choć schodów i barier wydaje się ciągle przybywać
iść i dziękować
że syn synem
córka córką
a ty
najlepszym domem
i najważniejszym drzewem
Weronika Pytlarz, godło „WERS”
Piła
„I przysięgam”
I całował się
po raz pierwszy.
Komary cięły niemiłosiernie,
gwieździste niebo,
sowa z myszą w dziobie.
I przysięgam
Iskierki ogniska
Kurtka zrzucona z ramion
Ręce splecione
tak delikatnie,
że nikt nie widział.
Przysięgam, że
Sińce pod oczami,
blade policzki,
s p o k ó j.
Po raz pierwszy
widziałam konika polnego
jak skacze.
I całował świt
trawę rosą
I bose stopy drażnił
przyjemnie
I bez dłużącego się czasu,
bez tak tylko wyszło,
bez wzroku
wbitego w chodniki.
„Akt bez aktu”
Przemarzłem jak wódka
w lodówce na noc zostawiona.
Na noc możesz przyjść,
ale dniem nie potrafię kochać.
Ale dniem gryzę się w słowa
i milczę na nieistotę człowieka.
Pobite butelki na chodnikach.
Puste butelki i puste chodniki.
Żebrząc o czułość,
w akcie bez aktu,
stale chłodno.
W lodówce nocą światło.
Oślepieni, głodni miłości,
płaczący w poduszkę
z braku ramienia,
a cudze ramiona
tak samo same,
choć do pary.
Betonowe ulice,
my w samotnościach
i nawet świat
wolałby na inną orbitę.
Przemarzłem do szpiku kości,
jak wódka na noc
w lodówce zostawiona,
od braku twoich ramion
oplatających kark.
Na karku świat,
a ciebie bym wolał.
„Rozwód?”
Wewnątrz tkanek
przylgniętych z zimna
do kości.
Poszarzałe gwiazdozbiory
spod zmrużonych oczu.
Kark przekręcany
dziesiątki razy
w bezsenną noc.
Blade ramię.
Jeszcze tylko
palcami po kręgosłupie.
Słony smak potu
na języku.
Klatka piersiowa.
Góra, dół.
Skurcze mięśni
na brzuchu.
Cukier, ból,
pieprzenie, pieczenie, sól?
Ja, na zewnątrz.
Ja, odejdę.
Ja, nie wiem.
Ja, od kroku, uniesienia,
wyciągnięcia dłoni.
Wszystko od skóry
po człowieka.
Narządy, mięśnie, ścięgna,
paznokcie, wypadające włosy.
Jesteś ciało z brakiem
genu na ludzkość.
Mi tylko
gryźć się w wargi.
Mi tylko łamać
te moje palce.
Przecież mi
tylko ty.
Tadeusz Charmuszko, godło „Biedronka”
Suwałki
„Z chłopskim akcentem”
Odchwaszczajmy nasze pola,
Naszą wiedzę i umysły,
Żeby jak dąb każdy Polak
Rósł po obu stronach Wisły.
Oczyszczajmy naszą pamięć
O narodu krętych dziejach,
Żeby stanąć ramię w ramię,
Kiedy w sercach jest nadzieja.
Pora czuć się gospodarzem
Pełną piersią zawołanym.
Z dumą sięgać nowych marzeń,
Chociaż dawne bolą rany.
Zazielenić kraj ten trzeba
Ciepłą runią życzliwości,
Żeby razem z kromką chleba
Nie zabrakło w nim miłości.
Po skruszeniu serc z kamienia
I zasianiu ziarna zgody,
Zrodzi wreszcie polska ziemia
Najpiękniejsze w dziejach płody.
„W rytmie natury”
swawolny wietrzyk modraszkiem
jakby Maksymiuk batutą potrząsa
melodia przez jaskółki nakreślona
na pięciolinii wysokiego napięcia
rozpryskuje się na rozetach mleczu
ze skowronkiem szybuje do nieba
wąż polnej drogi spowity welonem
kurzu przełknął ostatni auta warkot
w łanie koniczyny zając na nowo
trawi historię jaką przeżył z lisem
dalej serce przycupnęło na między
wsłuchuje się w prawa odwieczne
niebo przecieka przez palce zwilża
bławatki rozsiane na żyta obrzeżu
usta w podkówkę zgięte nucą ze
skowronkiem o dozgonnej miłości
„Powrót”
Wysupłany z zapachu krzepkiej sośniny
padalec drzemkę uciął przy krętej drodze
piachem obficie wymoszczonej głuchy
na parskanie koni wystrzelone znad dyszla
Wyłuskani z pieleszy rześkim porankiem
w skrzypieniu kół wieźliśmy głowy parujące
snem z łutem wciągniętego w nozdrza świtu
na wieczne zdumienie zbudzonego ptactwa
Bat drapał za kołnierzem horyzontu obłoki
różowe jak sen noworodka dzięcioł bębnił
aż echo niosło po lesie za spienioną grzywą
kurzu została z nutą żalu porzucona pościel
Z trudem dźwignięte w górę zwodzone
mosty powiek wypuściły zorzę spojrzenia
za płochliwie kryjącą się za kaliną sarenką
opadając wolno w słodkie usta poziomek
Leszczyny bezradnie rozkładały gałęzie
przed pytającym wzrokiem wiewiórki
dalej tartak zdruzgotane pnie ostry zakręt
i ta garstka ludzi jak nieobrane jagody
Żywcem wyrwani z baśniowej krainy
kurczowo ściskamy bilet powrotny
warkocz spalin ciągnie się za nami
po kocich łbach niczym wierny pies